piątek, 30 października 2009

Cholerny kot

Coś mi zeżarło notkę.

W każdym razie sens był taki, że Urwis poszedł wczoraj wieczorem na włóczęgę, wrócił dopiero przed chwilą, a ja nie spałam w nocy, mam chore ucho i od świtu musiałam być w pracy, bo miałam umówione spotkanie na barbarzyńską porę ósmą piętnaście.

No i jestem z tego powodu nieszcześliwa, a właściwie byłam, bo bałam się, że Urwis już nie wróci (w ten sposób zginął nasz poprzedni kot, Filip). Teraz już jestem szcześliwa, spotkanie skończyłam, kot wrócił (na szczęście Chrabąszcz był jeszcze w domu), a ja właściwie powinnam spakować manatki, powiedzieć grzecznie gudbaj i spadać do łóżka.

W nocy nie spałam przez kota, a nie z powodu ucha. Całą noc mieliśmy drzwi na taras otwarte, bo gdyby cholelny kotecek zechiał wrócić... do tego zastanawiałam się co powiedzieć Kronopiowi, jakby nie wrócił. To wcale nie jest taki drobiazg, oni się kochają nad życie.

No, ale wrócił, podobno z krwią na pysku (to wcale nie musi być jego, to jest łowny kot), jak gdyby nigdy nic i ogromnie zadowolony z siebie.

poniedziałek, 26 października 2009

Poltergeist

To musiało być w tę (tą?) sobotę, kiedy stwierdziłam, że mamy w domu poltergeista. Wyciągałam naczynia ze zmywarki i zastanawiałam się, gdzie się podziała kwadratowa miseczka, ta o numer większa. Ta o numer mniejsza była na miejscu, a tej dużej niemrawo od jakiegoś czasu poszukiwałam, zwłaszcza wtedy, kiedy była mi potrzebna, aby wyłożyć na nią potrawę. Dość gwałtownie, ale równie nieregularnie poszukiwałam aparatu fotograficznego, zazwyczaj wtedy, kiedy wszyscy byli już ubrani i gotowi do wyjścia. Nasze rodzinne wycieczki i wydarzenia z reguły nie bywają uwiecznione, bo albo zapominam aparatu, albo nie mam baterii, albo go zgubiłam. Uwiecznione za to bywają niezliczone sesje Kronopia z kotem, Chrabąszcza z Kronopiem w pościeli, Kronopia na podłodze w różnych pozach.

W każdym razie, za zaginięcie aparatu kwadratowej miseczki i wielu innych przedmiotów w naszym domu obwiniłam poltergeista.
W tę sobotę miała przyjechać moja teściowa. Dom lśnił wątpliwym blaskiem (kiepska ze mnie sprzątaczka), chaos z prasowaniem był jako tako opanowany, Kronopio w miarę grzeczny.
Być może było to kiedy indziej.

Być może, było to w deszczową niedzielę, kiedy wracaliśmy od mojej matki, 400 kilometrów, zgodnie z przepisami, z przystankiem na obiad, z jednym Kronopiem i jednym kotem na pokładzie to nie byle co. To jest pół dnia w podróży. Więc może wtedy, kiedy Chrabąszcz dał mi do testowania mobilny Internet w zasięgu ręki i zwiedzałam jakieś strony liczące twoją prędkość, jednocześnie myślałam o bliższych i dalszych związkach. Zazwyczaj nieudanych. Czasem udanych, ale jakby na siłę. I zastanawiałam się, czy coś takiego jak udany związek w ogóle istnieje.

Dobry związek. Wtedy, kiedy fascynacja już opadła i zostały tylko oczekiwania. Rosnące. Kiedy wzrasta liczba obciążeń i zobowiązań zewnętrznych, kiedy, mówiąc brutalnie, trzeba sprzątać, prasować, robić zakupy, zajmować się dzieckiem, zarabiać pieniądze, płacić rachunki, utrzymywać życie towarzyskie, odwiedzać nielubiane ciotki i głupkowatych znajomych, a czasu na patrzenie w oczy nie ma. I dlaczego jest tak, że w związkach jakie znam, to faceci chcą nadal chodzić do kina, dyskutować o sensie istnienia, słuchać głośno muzyki, a dziewczyny dorosły? I ważniejsze od nowego filmu Tarantino (nawiasem mówiąc strasznie mi się nie podobał) stają się porządki przed przyjazdem teściowej? Kiedy to naprawdę nie były głupie dziewczyny! I czy ja sama już jestem po „tamtej stronie mocy”?

Przemyślawszy to wszystko napisałam maila do osoby, która, jak mi powiedziano, ma do polecenia sprzątaczkę jedną lub dwie. Po odliczeniu kosztów prywatnego żłobka, ewentualnej sprzątaczki, nadal pozostanie mi z wypłaty coś na waciki. Dzięki temu też będę miała czas i siły, żeby interesować się nową płytą Massive Attack, poczytać sobie Pratchetta.

Wiem, że istnieją i zawsze istniały superwomen, które przy zmywaniu garów czytują traktaty filozoficzne, a w międzyczasie odpowiadają na WSZYSTKIE pytania dzieci (zdarzyło mi się już nie raz i nie dwa odpowiedzieć Kronopiowi: „nie mam pojęcia”).

Wiem, ze istnieją matki polki, dla których trzy pierwsze lata spędzone z dzieckiem są bezcenne.
Wiem też, że jestem ja. I cóż.