czwartek, 31 grudnia 2009

Bawimy się

Dzisiaj sylwester, więc się bawimy. Nadmuchaliśmy już z Kronopiem balony, jeden Kronopio już pęknął. Poza tym zrobimy sobie z Chrabąszczem furę dobrego żarcia i mamy zapas alkoholu oraz dobre filmy. Nie wyszła nam żadna z planowanych imprez to pobawimy się w domu. Szampańsko.

Teraz Chrabąszcz jedzie z pracy do domu, Kronopio przed drzemką ogląda bajkę, a ja piję kawę i grzebię w blogach. Och, jak przyjemnie. Kronopio właśnie się rozebrał do rosołu (nowa mania) i pyta, czy może sobie popatrzyć na mój komputer. Może, czemu nie.

Nie robię żadnych postanowień, obietnic. Tylko jedno, wielkie, a mianowicie "CARE LESS". Mniej się przejmować, mniej starać. Absurd stu pięćdziesięciu pierogów uświadomił mi moją kondycję psychiczną w ostatnim roku. Staję na głowie, by wszystkich zadowolić, staram się być najlepszą matką, żona, córką i przyjaciółąką, w pracy pobijam rekordy wydajności, a w efekcie jestem zmęczona, smutna i nieszczęśliwa.

Muszę sobie pozwolić na trochę luzu, oddechu. Na burę od szefa, gołego Kropnopia z gilami do pasa , parówki na obiad.

Na początek dzisiaj się bawimy. Jak kto umie, jak kto lubi. Kto powiedział, że pękate balony są najpiękniejsze? Może właśnie te pęknięte z hukiem?

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Nienawidzę pierogów

Nigdy nie lubiłam pierogów. Nie tak, żeby mnie wstrząsało jak na widok placków ziemniaczanych, ale jak było co innego do jedzenia to wolałam co innego. Zwłaszcza ruskich. Poniewż ich nie lubiłam toteż i rzadko kiedy robiłam - najczęściej przymuszona okolicznościami. Straszne dziubdzianie, do tego ja mam pewną niezborność ruchów, co przy pierogach przeszkadza. Szalenie.
Co wobec tego mi strzeliło do głowy, żeby zaproponować, ze pierogi to będzie mój wkład na rodzinną wigilię, to nie mam pojęcia. Dokonałam czynu, sto pięćdziesiąt sztuk się mrozi. Nienawidzę ich serdecznie i żywiołowo, i jestem pewna, że one odwzajemniają to uczucie. Siedzieć w małej kuchni ze stu pięćdziesięcioma małymi wrogami, to jest nie lada przeżycie.
Teraz już wiem, że jest coś, czego nie lubię bardziej niż sprzątania i prasowania. To robienie (zagniatanie ciasta, przygotowanie farszu, wałkowanie, wreszcie klejenie) pierogów. Nie rozumiem kobiet, które to robią z wyraźną przyjemnością i satysfakcją. Jaka może być satysfakcja z wykonania stu pięćdziesięciu jednakowych przedmiocików? Które zaraz potem zostaną zjedzone?
Jakże się cieszę, że kiedyś jednak się uczyłam! (no dobra, nie uczyłam, tylko uczęszczałam, też na u) Dzięki temu nie muszę kleić pierogów codziennie. A nawet mogę teraz z czystym sumieniem powiedzieć, że nieprędko to będę robić znowu. Może nawet nigdy.

środa, 16 grudnia 2009

.

Prawo do ciepłego, bezpiecznego domu obejmuje również prawo do czystego domu, w którym nie grożą dziecku żadne roztocza - mantruję wywijając odkurzaczem, mopem i ścierką. Przekonuję sama siebie, że moja praca ma sens.

"Ja Ci pomogę!" Kronopio leci z sypialni na dźwięk naczyń wkładanych do zmywarki, sygnał zakończenia pracy pralki, na widok mokrych szmat do powieszenia. "Ja ci pomogę" i skwapliwie przysuwa sobie krzesło do blatu, żeby następnie wysypać kakao, rozlać wodę,  wsadzić sobie czubatą łyżeczkę cukru do buzi: "Ljubim ciukiej" - wyznaje z rozbrajającą szczerością. "Nie wolno jeść cukru, od tego psują się zęby". Zabieram cukierniczkę i chowam na najwyższą półkę w szafce. Czy nie jest to zaproszenie do wspinania się dalej? Tak, aby matce miękły kolana?
"Co robiłeś w żłobku? Byłeś na spacerze? Lepiłeś bałwana?" Rozbieram go z kombinezonu, przytulam rozgrzaną twarz do zimnego czerwonego policzka. "Jepiłem" potwierdza - "..patsi psiez okno na bałwana, bałwan jśni w słońcu... jutjo ujepi jeście więksiego bałwana" - Kronopio leci z tekstem z bajki o Kamyczku. Śmieję się, nie sposób się od niego czegokolwiek dowiedzieć na temat jego prywatnego, żłobkowego życia. Na pytania otwarte nie odpowiada, na pytania zamknięte odpowiada twierdząco."mamo, ciemu się śmiejeś?" - przywołuje mnie do porządku.

piątek, 11 grudnia 2009

Trendowata

Ach, jestem strasznie trendy, i ą ę, bo zapadłam na grypę. Ogłaszam wszem i wobec, że grypa jest hitem tego sezonu. Zapewne świńska, bo tak jakoś prosiaczkowato wyglądam.
Tak się kończy moi drodzy pracoholizm oraz kompleks matki-polki. I podróże w dzikie, północne krainy, na przykład do Białegostoku nieogrzewanym pociągiem.
Trochę mi się w głowie zawraca-przewraca, i o zgrozo pracować nie mogę, bo w tej przewróconej głowie do kupy zebrać dwóch myśli nie potrafię.
Kronopio na razie zdrowiutki chodzi do żłoba, coby od matki wirusa nie złapać, a ja zalewam się łzami na myśl o tym, ale siły by się nim zająć też nie mam.
Młodziutki lekarz w przychodni (o zgrozo, młodszy chyba ode mnie!) zapisał mi cholernie drogi, ale jakże modny lek Tamiflu. Więc nie bójcie się, u nas ten jedyny lek na pandemię i śmiertelne powikłania  jest dostępny.
Dopadło mnie za karę i za wyśmiewanie się z pandemii, oraz wietrzenie spisku koncernów farmaceutycznych. Ale zaprawdę powiadam wam, że grypa jak grypa. Trzeba leżeć i dużo pić. Najlepiej soku malinowego i wody z cytryną, a wszystko będzie dobrze. Łykajcie też witaminę C, to nie będziecie mieć szkorbutu.
I noście czapki oraz jednorazowe chusteczki do nosa, myjcie ręce i unikajcie środków kompromitacji zbiorowej.
Zabrakło mi mądrej myśli na koniec. Pa

czwartek, 26 listopada 2009

Wielki Zderzacz Hadronów

Rewelacyjny tytuł na powieść SF, napisaną w latach ’80 ubiegłego stulecia. Może nawet siedemdziesiątych. Nazwa powoduje, że śledzę z napięciem wszelkie perypetie Zderzacza, a także wszelkie komentarze na jego temat. Całym sercem mu kibicuję, chociaż nie wierzę, że uda mu się wysadzić w powietrze naszą galaktykę, czy choćby planetę (jak sugerują spragnione końca świata oszołomy i inni spadkobiercy Nostradamusa).
Informacja o tym, że Wielki Zderzacz Hadronów działa od piątku poprawiła mi dzisiaj humor. Nie udało się to ani Kronopiowi (z nocnikiem), ani Chrabąszczowi z wyjazdem, ani nawet rewelacyjnym efektom mojej pracy. Tak, to działa na wyobraźnię, przywraca właściwe proporcje rzeczywistości i pozwala uszeregować problemy we właściwym porządku.

Chyba, ze znowu jakiś osioł wrzuci tam bagietkę. Ludzkość zdecydowanie nie dorosła.

Wielki Zderzacz Hadronów. Wielki Zderzacz Hadronów. Mmmm.

sobota, 21 listopada 2009

Warzywnie

- Mama był f Bukseli.... nie cebuli.... i nie sałacie...

Tak, byłam w Brukseli. Całe trzy dni. Byłam pewna, że Bruksela pod koniec roku przyprawi mnie o ciężką depresją, bo to miasto przyprawia mnie o depresję nawet w czerwcu. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, ze było źle. Tzn, Bruksela nie wypiękniała znienacka, jest tak samo paskudna jak zawsze, ale było słońce. I chociaż czasu na przechadzki jak zwykle oczywiście nie miałam, to nawet te 3 minuty z hotelu do metra i z metra do celu pozwoliły mi na zauważenie różnicy.

Inna rzecz, że tak jak nie miałam czasu na przechadzki i zwiedzanie, tak samo nie miałam czasu na dołowanie się. Trzy dni ciężkiej harówy, w dodatku mówienie po angielsku przypomina mi chodzenie na szczudłach. Czasem masz ochotę po prostu spaść w język polski i powiedzieć krótko i zwięźle o co Ci chodzi.

Czułam się tam nieco warzywnie, w tej brukselce, chociaż w sumie nie wiem jak Kronopio to sobie wyobraża. Że siedziałam trzy dni w wielkiej kapuście? Ale mniej więcej tak było: "marchewko pole wciąż otacza mnie, w marchewkoym polu jak warzywo tkwię...". I nudno, nudno nudno i wciąż.

Wróciłam wczoraj w nocy. Panowie obaj chorzy śpią teraz, zmywarka warczy, pralka czeka na swoją kolej, w piekarniku dochodzi karkówka. Jak ja się cieszę, że już nigdzie nie muszę jechać! I w domu mam najlepszą kawę na świecie.

wtorek, 10 listopada 2009

Jakże modna w tym sezonie depresja

Nie ma jeszcze dwunastej, a ja już mam dość. Świat w listopadzie powinien iść spać. Nie cierpię czytać mądrych i głębokich tekstów napisanych przez kobiety piękniejsze ode mnie. Czuję się przy nich taka trzy razy K. Brak mi wdzięku, biustu i paru innych rzeczy. Rozumu tez. Dobrze, ze w czwartek idę do fryzjera, niech to kosztuje co chce.


Dzieć mi się zbiesił, zastanawiam się, czy można go gdzieś oddać do serwisu? Bo po dwóch latach użytkowania ujawniły się pewne wady. Nie przyjmuję do wiadomości podejrzeń, że to na skutek moich działań lub zaniechań.

Jak funkcjonuje mąż, to nie bardzo wiem, bo rzadko go widuję, a najczęściej wtedy sypia. Śpi nieźle, chociaż czasem chrapie. Pozostałych funkcji nie mam jak ocenić.

Ze wszystkich najlepiej funkcjonuje pralka. Ze strachem myślę o niechybnym dniu, w którym odmówi współpracy. Wtedy nasze ognisko domowe pójdzie w gruzy. Kot też najbardziej kocha pralkę, ociera się i mruczy, kiedy ja ładuję i uruchamiam. Czy pisałam już, ze koty są najmądrzejsze ze wszystkich stworzeń? Nie wiem JAK one to robią, ale podporządkowują sobie cały świat. U nas też wszystko kręci się wokół kota. Nie ma twardziela, który by odmówił koteckowi, albo ośmielił się go ruszyć, kiedy kotek śpi. Kronopio na przykład kocha tylko koty.

W niektórych sklepach pojawiły się już choinki, pokazywałam Kronopiowi, któremu bardzo się spodobały. Zgłupiałam całkiem i kupiłam w Ikei papier i wstążeczki do pakowania nieistniejących jeszcze prezentów. Ale na widok dekoracji świątecznych ogarnęła mnie coroczna przedświąteczna panika: nie zdążymy, potem nigdzie nie będą i wykupią. Teraz mogę już spokojnie patrzeć w przyszłość. Jakby co, to przynajmniej mam papier.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Leniwa gospodyni dom wesołym czyni

Ostatnio czytam niemal wyłącznie s-f, wracam do korzeni, można by rzec. Pozwala mi to odetchnąć, znaleźć się nareszcie w „moim” świecie, gdzie wszystko jest tak jak zawsze, tzn. kosmici latają, prawa fizyki są zawieszone, albo całkiem inne, kosmos jest czarny i straszny.
Albo magia jest wszechobecna, wszystko może być wszystkim, elfy, gnomy i wróżbici są częstsi od kowali. Czyli tak jak w moim życiu.
Przeraziło mnie, kiedy Kronopio poprosił mnie, by narysować mu „jakietę”. Potem zbudowałam z klocków „jakietę”. Owszem, sam tego nie wymyślił, znudzona sama mu kiedyś tam narysowałam rakietę po raz pierwszy zamiast milionowego auta. Ale wciągnęło.
Kronopio, który nie do końca wie jak wyglądają krasnoludki i księżniczki, doskonale wie jak wyglądają kosmonauci. Kareta stanowi dla niego pusty dźwięk, natomiast rakieta jest czymś konkretnym. Słowem, brakuje mu podstaw, muszę to nadrobić.
Sam wygląda jak kosmita. Unikałam banalnego określenia „obcy”, kiedy byłam w ciąży, ale dzisiaj rano popatrzyłam na niego krytycznie. Ubrany w kombinezon z kosmitą na tyłku wyglądał jak kosmonauta. Ucieszył się, kiedy nazwałam go kosmitą i poleciał do żłobka, śmieszny ufoludek. Czyżbym już teraz chciała, żeby nadrobił jedno z moich niespełnionych marzeń i został astronautą?

piątek, 6 listopada 2009

Święta Konsekwencja

W dzisiejszych czasach potrzebujemy prosty recept. Mój kolega z pracy zwykł mawiać: „Porad ‘jak żyć’ nie udzielamy”. I coś w tym jest, wszyscy teraz oczekują jednej prostej rady „jak żyć”.

W wychowaniu dzieci również. Napisać, że jest to cholernie trudne, skomplikowane, stresujące, i tak naprawdę to dopiero za kilkanaście lat się okaże, czy mieliśmy rację, a w ogóle mnóstwa błędów i porażek nie unikniemy, a na sam koniec dziecko nam powie, że jesteśmy toksyczni, kochaliśmy za mało/za bardzo (zależnie od nastroju, nie stanu faktycznego), to znaczyłoby zostawić ludzi na puszczy. Napisać, że każde dziecko się różni i to, co sprawdza się u jednego, u drugiego może wywołać skutki wprost przeciwne od zamierzonych, to tak, jakby napisać: „nie czytajcie mojego artykułu/książki, bo jestem debilem”. Ludzie oczekują prostych rad, za to są gotowi zapłacić i przymykają oczy na to, że rady się nie sprawdzają, gotowi są przysiąc, że Tracy Hogg im pomogła. Pomogła, bo nie czuli się tak fatalnie sami ze swoim dzieckiem jak z kosmitą. Dobrze jest pomyśleć, że jest ktoś, Kto Wie, i na pewno ma rację chociaż naszego dziecka nie widział na oczy.

W wychowaniu przychodzą różne mody, był dr Spock, było wychowanie bezstresowe, była dyscyplina, itd. W dzisiejszych czasach słowem – kluczem do wychowania jest KONSEKWENCJA.
Od owej świętej konsekwencji dostaję piany na ustach. Oczywiście, że dziecko nie lubi zmian, tylko stały rytm dnia, ale czy to do cholery jest konsekwencja?? Oczywiście, że nie należy zmieniać zdania jak chorągiewka, bo dziecko nie wie, czego od niego chcemy, ale źle rozumiana konsekwencja niczego nie uczy. Wyobraźmy sobie, że dziecko prosi o cukierka. Moją pierwszą odpowiedzią jest „nie”. Ale, dziecko namawia, i w końcu nas przekonuje, obwarowujemy to warunkami, ale w końcu mu tego cukierka dajemy. I co? I dupa, żelazna konsekwencja się poszła pieprzyć. Z drugiej strony, będąc konsekwentni uczymy dziecko, że tak naprawdę jego zdanie się nie liczy, argumenty nie mają sensu, bo wygra i tak ten, kto ma władzę. Zresztą, czym jest konsekwencja? Nie daję dziecku deseru przed obiadem, ale już po tak. Starsze dziecko zrozumie. Wg młodszego wcale nie jestem konsekwentna, bo ono nie rozumie, tej zależności, że słodycze są po obiedzie. Wielokrotnie grzdyl wył, ze chce coś tam coś tam. Odpowiadałam, że najpierw to, a dopiero potem tamto. Najpierw zjem obiad, a potem pójdę się z nim pobawić. On wył nieustająco, ja jadłam. Zjadłam, poszliśmy się pobawić. Czy zauważył, że zjadłam? Nie, wg niego, uległam wyciu. I niczego go moja konsekwencja nie nauczyła.

Nie cierpię takich słów wytrychów, dobrych rad przeczytanych w gazetce „program TV”, gdzie na marginesie piątej strony ktoś pisze artykulik pt. „wychowanie bez porażek”. Dlaczego mnie to tak drażni? Bo potem różne osoby, które o wychowywaniu dzieci nie mają pojęcia, moje dziecko widza przez godzinę udzielają mi takich światłych rad: „bo ja przeczytałem/przeczytałam, że należy być konsekwentnym”. Najczęściej dotyczy to osób, które jeszcze nie mają dzieci, albo już dawno nie mają dzieci.

Owszem, trzeba być konsekwentnym, ale to nie zastąpi nam zdrowego rozsądku. I nie wierzę, ze istnieje coś takiego jak wychowanie bez porażek. Nie wierzę również, że konsekwencja zastąpi wychowanie. Jest jednym z elementów, ale nie jedynym i nie głównym.

wtorek, 3 listopada 2009

Nuudzę się

W pracy mam teraz przestoje. Robocze. U nas tak bywa. Albo urwanie głowy i wszystko na raz, albo nic. Urwanie głowy i wszystko na raz miałam całe lato, wrzesień i częściowo w październiku. Teraz cisza. Aż się boję bo, jak wiadomo, tylko coś takiego powiedzieć i zaraz na głowę zwali mi się milion pincet sto dziewieńcet spraw. Zresztą, począwszy od połowy listopada a skończywszy na połowie stycznia kalendarz już pęka. I moja głowa też.
Ale chwilowo jest cisza i spokój i pracuję jak ten Tadzio u Lorenzy. Dzisiaj przyszłam i: wyjaśniłam kwestię mojej delegacji, przeczytałam maile, odpowiedziałam na jednego. Zrobiłam sobie kawę, zjadłam kanapkę. Odebrałam telefon, udzieliłam światłych konsultacji, zajęło mi to kwadrans. Przeczytałam jeden raport, zaaprobowałam, wysłałam maila w tej sprawie i cisza. A już siedzę w robocie 2 godziny. Strach pomyśleć co dalej, bo do końca roboczego dnia to ja umrę z nudów. Na szczęście jedna z moich licznych szefowych przysłała mi interesujący raport Instytutu Gallupa. 200 stron. Może wystarczy na jakie 2 godziny, co? Nie musze tego czytać, ale skoro mam przestoje, to czemu nie.
W ramach przestojów mogłabym zrobić porządek w kuwetach na biurku. Jedna z moich znajomych nazywała tak, te plastykowe pudełka na dokumenty. Gdzie indziej nazywano to korytkami. Obie nazwy szalenie mnie śmieszą, bo kuweta według mnie to jest dla kota, ewentualnie fotograficzna. Korytko to dla świń. Jedno i drugie pasuje, bo ich nie ogarniam i mam tam chlew, tj. wszystkie Niezbyt Ważne, Robocze Dokumenty, Które Może Się Przydadzą, a może trzeba by je schować, albo nawet zniszczyć w niszczarce bo są poufne. Gdzieś, kiedyś. Albo po prostu wyrzucić.
Może pogrzebię w sieci, poszukam nowych informacji, które mogą być przydatne w pracy. Zaoferuję koledze pomoc w pakowaniu materiałów na konferencję. Pójdę do sklepu. Posprzątam w dokumentach na serwerze. Przeczytam ten raport. Napiszę tekst do naszego newslettera. Jejku, jak ja nie lubię tak nic nie mieć do roboty!

piątek, 30 października 2009

Cholerny kot

Coś mi zeżarło notkę.

W każdym razie sens był taki, że Urwis poszedł wczoraj wieczorem na włóczęgę, wrócił dopiero przed chwilą, a ja nie spałam w nocy, mam chore ucho i od świtu musiałam być w pracy, bo miałam umówione spotkanie na barbarzyńską porę ósmą piętnaście.

No i jestem z tego powodu nieszcześliwa, a właściwie byłam, bo bałam się, że Urwis już nie wróci (w ten sposób zginął nasz poprzedni kot, Filip). Teraz już jestem szcześliwa, spotkanie skończyłam, kot wrócił (na szczęście Chrabąszcz był jeszcze w domu), a ja właściwie powinnam spakować manatki, powiedzieć grzecznie gudbaj i spadać do łóżka.

W nocy nie spałam przez kota, a nie z powodu ucha. Całą noc mieliśmy drzwi na taras otwarte, bo gdyby cholelny kotecek zechiał wrócić... do tego zastanawiałam się co powiedzieć Kronopiowi, jakby nie wrócił. To wcale nie jest taki drobiazg, oni się kochają nad życie.

No, ale wrócił, podobno z krwią na pysku (to wcale nie musi być jego, to jest łowny kot), jak gdyby nigdy nic i ogromnie zadowolony z siebie.

poniedziałek, 26 października 2009

Poltergeist

To musiało być w tę (tą?) sobotę, kiedy stwierdziłam, że mamy w domu poltergeista. Wyciągałam naczynia ze zmywarki i zastanawiałam się, gdzie się podziała kwadratowa miseczka, ta o numer większa. Ta o numer mniejsza była na miejscu, a tej dużej niemrawo od jakiegoś czasu poszukiwałam, zwłaszcza wtedy, kiedy była mi potrzebna, aby wyłożyć na nią potrawę. Dość gwałtownie, ale równie nieregularnie poszukiwałam aparatu fotograficznego, zazwyczaj wtedy, kiedy wszyscy byli już ubrani i gotowi do wyjścia. Nasze rodzinne wycieczki i wydarzenia z reguły nie bywają uwiecznione, bo albo zapominam aparatu, albo nie mam baterii, albo go zgubiłam. Uwiecznione za to bywają niezliczone sesje Kronopia z kotem, Chrabąszcza z Kronopiem w pościeli, Kronopia na podłodze w różnych pozach.

W każdym razie, za zaginięcie aparatu kwadratowej miseczki i wielu innych przedmiotów w naszym domu obwiniłam poltergeista.
W tę sobotę miała przyjechać moja teściowa. Dom lśnił wątpliwym blaskiem (kiepska ze mnie sprzątaczka), chaos z prasowaniem był jako tako opanowany, Kronopio w miarę grzeczny.
Być może było to kiedy indziej.

Być może, było to w deszczową niedzielę, kiedy wracaliśmy od mojej matki, 400 kilometrów, zgodnie z przepisami, z przystankiem na obiad, z jednym Kronopiem i jednym kotem na pokładzie to nie byle co. To jest pół dnia w podróży. Więc może wtedy, kiedy Chrabąszcz dał mi do testowania mobilny Internet w zasięgu ręki i zwiedzałam jakieś strony liczące twoją prędkość, jednocześnie myślałam o bliższych i dalszych związkach. Zazwyczaj nieudanych. Czasem udanych, ale jakby na siłę. I zastanawiałam się, czy coś takiego jak udany związek w ogóle istnieje.

Dobry związek. Wtedy, kiedy fascynacja już opadła i zostały tylko oczekiwania. Rosnące. Kiedy wzrasta liczba obciążeń i zobowiązań zewnętrznych, kiedy, mówiąc brutalnie, trzeba sprzątać, prasować, robić zakupy, zajmować się dzieckiem, zarabiać pieniądze, płacić rachunki, utrzymywać życie towarzyskie, odwiedzać nielubiane ciotki i głupkowatych znajomych, a czasu na patrzenie w oczy nie ma. I dlaczego jest tak, że w związkach jakie znam, to faceci chcą nadal chodzić do kina, dyskutować o sensie istnienia, słuchać głośno muzyki, a dziewczyny dorosły? I ważniejsze od nowego filmu Tarantino (nawiasem mówiąc strasznie mi się nie podobał) stają się porządki przed przyjazdem teściowej? Kiedy to naprawdę nie były głupie dziewczyny! I czy ja sama już jestem po „tamtej stronie mocy”?

Przemyślawszy to wszystko napisałam maila do osoby, która, jak mi powiedziano, ma do polecenia sprzątaczkę jedną lub dwie. Po odliczeniu kosztów prywatnego żłobka, ewentualnej sprzątaczki, nadal pozostanie mi z wypłaty coś na waciki. Dzięki temu też będę miała czas i siły, żeby interesować się nową płytą Massive Attack, poczytać sobie Pratchetta.

Wiem, że istnieją i zawsze istniały superwomen, które przy zmywaniu garów czytują traktaty filozoficzne, a w międzyczasie odpowiadają na WSZYSTKIE pytania dzieci (zdarzyło mi się już nie raz i nie dwa odpowiedzieć Kronopiowi: „nie mam pojęcia”).

Wiem, ze istnieją matki polki, dla których trzy pierwsze lata spędzone z dzieckiem są bezcenne.
Wiem też, że jestem ja. I cóż.