środa, 3 listopada 2010

Pourlopowy stupor

Siedzę i umieram. Malowniczo zwisam z biurka, od czasu do czasu podpisuję jakieś papiery podtykane mi przez pracowników. Wszystko byłoby super, tylko nie wiem, za co się najpierw zabrać, ani nie pamiętam, co mam do zrobienia. Zapuszczoną skrzynkę pocztową (63 maile w 5 dni, w tym trzy świąteczne) już obrobiłam, bo to było najprostsze. Rzeczy do decyzji oznaczyłam sobie kolorowymi flagami („pomyślę o tym jutro”).

Niedobrze mi.

Tęsknię za Barceloną, chociaż dała mi w kość, przydałoby się po niej teraz trochę odpocząć. Barcelona w listopadzie jest piękna, zrudziałe platany i chłodny wiatr znad morza. Ale pięć dni ganiania z wywieszonym językiem i ciężkim brzuchem, to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Odrobinę odpoczynku dostawałam tylko wtedy, kiedy mówiłam, że muszę coś zjeść. Oczywistym chyba jest, że jedliśmy pięć razy dziennie? Najfajniej było, jak dostawaliśmy kartę po katalońsku i losowaliśmy, co wybrać. Oczywiście wybieraliśmy „bary nie dla turystów”, stąd ‘no hablamos inglese’.

Przewodnika nie będzie, zdjęć też nie, bo nie chce mi się.

A może?
 
P.S. "Lala" Dehnela mnie wkurza. Zazdrość?

1 komentarz: