Będe marudzić.
Wracałam wczoraj z Brukseli, samolot miał nieobliczalne opóźnienie, trzy godziny staliśmy (a raczej siedzieliśmy) na płycie lotniska. Wielce niekomfortowa sytuacja w szóstym miesiącu ciąży. Do tego przed odlotem zakupiłam byłam serek dla Chrabąszcza serek woniał. Woniał mimo opakowania, hermetycznej torby, oraz jescze mojej torby w której go zamknęłam, jak wydawało mi się szczelnie.
Zasmrodziłam pół samolotu.
Fama protestował, a potem położył się na lewej nerce. Mojej. Do dzisiaj ją czuję. Już nie wiem, co gorsze, skoki na pęcherzu, czy drzemka na nerce.
Jak doleciałam o pierwszej w nocy, to okazało się, że Chrbąszcz się do mnie nie odzywa, a szefowa zrobiła mi awanturę telefonicznie, że narażam ją na takie stresy. Ja ją narażam???? Nie było wywierać na mnie presji mentalnej, to bym nie poleciała. Tak, wiem, jestem dorosła i (podono) poczytalna, sama decyduje o tym, co mogę , a czego nie.
Oczywiście, wszyscy pretensje mają do mnie, zamiast się cieszyć, ze wróciłam cało i zdrowo. Że w ogóle wróciła. Do tego z pysznym śmierdzącym serkiem. (smierdzi dalej, mimo opakowania, szczelnego pudełka i podobno szczelnej lodówki).
A wszystko przez to, że w Brukseli spadło 5 centymetrów śniegu. Nie lubię Belgów.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz